Asfalt odbija się ciemnym antracytem od zmęczonej zieleni otaczających drogę wzgórz.Szeroki pas jezdni jest nieproporcjonalnie wygodny, zważywszy mały ruch na tutejszych zakrętach. Prowadzący leciwą, ale dobrze utrzymaną alfę 156 Słowak prawie dociska brzuchem drewnianą kierownicę. Jedziemy ze Starej Lubowli do Mniszka nad Popradem. Tutaj ma dom, to stąd codziennie wykręca te kilkanaście kilometrów tam i z powrotem w drodze do pracy. Mieć stałą robotę w tych stronach to rzecz równie rzadka jak śnieg, odkąd zimy przypominają spełnienie marzeń wyznawców globalnego ocieplenia.
Słowak przeciera szmatką przednią szybę – nawiew nie nadąża z osuszaniem produkowanej przez nas pary. Widać trochę lepiej, więc wykonuje ruch ręką wskazując na mijane brudnożółte połacie łąk.
„Ech, Pane, teraz nikt uż nie gazduje” – zagaja.
„Czemu?” – pytam.
„Komuna skrachowala to ujechali, albo biorą penize z Unii”
„Gdzie ujechali?”
„Do Nemecka, Francuzka, jeden to do Belgicka, na stawbe.”
„A dawniej gazdowali?”
„Gazdowali, gazdowali, oweczki byli, syr, ale wszetko skrachowalo”
„To za co biorą pieniądze, jak nie gazdują?”
„Za luke bierą, za trawę, taki czas” – uśmiecha się przyjaźnie.
Przednia szyba już prawie w całości odparowała i zza zakrętu widać wieżę kościoła w położonej w dolinie Kremnej. Typowa tutejsza wioska – ze dwieście dusz mieszkających w kilkunastu domach. Zygmunt August – ten z czasów kiedy Rzeczpospolita rozciągała się od morza do morza – wydał przywilej osiedlenia się i założenia wsi niejakiemu Waśko. W zamian za pobór myta ów Wołoch miał utrzymywać drogę. Być może odsprzedał swoje prawa jakiemuś Szwabowi albo Saksończykowi bo wcześniejsza nazwa wsi (Krompach) wskazuje raczej na osadnictwo niemieckie. Być może „pokrachowal”. Kto go tam wie.
Porządnie otynkowana wieża cerkwi, niegdyś kościoła, odcina się bielą od zgniłozielonych pagórków. Gdyby to był siedemnasty wiek, zapewne zatrzymalibyśmy się na popas w Krompachowskim zajeździe. Konno to jakieś trzy-cztery godziny od Starej Lubowli a przy takiej pogodzie kropelki mżawki nasączyłyby mocno nasze kożuchy. Nie odmówilibyśmy sobie kielicha miodu i miski gorącego gulaszu. Nasze kapoty podeschłyby trochę i po godzince wyruszylibyśmy, aby dotrzeć do Miniszka przed zmrokiem. Tymczasem mamy wiek dwudziesty pierwszy, zajazdu nie ma już ze sto lat. Zamiast niego na wzgórzu powyżej wsi, w odosobnieniu, stoi hotel. Jeszcze stoi. Pordzewiała tablica zapowiada atrakcje dla eksploratorów opuszczonych budynków. Miejsce wygląda tak, jakby ktoś chciał coś zrobić ale jest nie do końca przekonany do sensowności własnych działań. Okna z wybitymi szybami, porozrzucane fragmenty starych mebli, na podłodze utytłana laurka z napisem: „Dziękujemy za miły pobyt i smaczną kuchnię. Klub narciarski klasy VB.”
Widać jakieś próby remontu – wstawiona framuga drzwi, kawałek pomalowanej ściany, wiaderko gładzi i dwa zużyte worki cementu. Wszędzie walają się kawałki szkła ale jedno z łóżek wygląda tak, jakby ktoś dopiero co z niego wstał i poszedł wziąć prysznic w łazience z wyrwaną baterią i zdekompletowanymi płytkami na podłodze. Na prowadzącej do hotelu drodze postawiono znak zakazu ruchu, widocznie lokalne władze chcą aby hotel dogorywał sobie w spokoju nie niepokojony przez przypadkowych miłośników oryginalnych przygód.
„A ten hotel, hotel czyj” – pytam.
„Teraz ne wim, za komuny statni bil, jak wszetko” – Słowak zaciska mocniej place na kierownicy i płynnie omija kobietę w puchowej kurtce pedałującą pod górę. Na górskim rowerze, rzecz jasna.
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę o opuszczonym hotelu. Ondrzej nie wie, kto i po co miałby go remontować. Wspomina stare czasy, kiedy Polacy jeździli do pracy do fabryki w Świcie pod Popradem. Gastarbeiterzy z czasów komuny, dorabiający do pensji przemytem – pięć dni przy maszynach i na weekend do domu – przemierzali tę trasę równie często jak on, tyle że Nyską lub Roburem na siedzeniach wyłożonych skajem.
„Komuna bila zla, ale praca bila.” – wzdycha – „Mladi pracowali.”
„A teraz?”
„Teraz ujechali albo sedią w chalupie, penize z niezamiestniani”
„Niezamiestniani?”
Marszczy przez chwilę czoło i po chwili odpowiada: „Bez roboty”
„Znaczy na bezrobociu?”
„Hej” – potakuje głową.
Lubi rozmawiać i jest miłym kompanem podróży. Nie dziwi go jazda autostopem – autobusy kursują tutaj rzadko a i ruch samochodowy mały. Przygodny pasażer taki jak ja to rodzaj atrakcji pozytywnie zaburzającej monotonność codziennie pokonywanej trasy. Opowiada jeszcze przez chwilę o sezonowych pracownikach z Polski, pączkowaniu sklepów z alkoholem po uwolnieniu ruchu granicznego i o owczych serach, które tylko czasami bywają owczymi serami. Płynnie przechodzi do pytania, na które w zasadzie sam sobie odpowiedział ale jest ciekaw opinii innych, żyjących daleko, w odległości większej niż sto kilometrów – a to wciąż dużo wedle tutejszej skali, pomimo świata skurczonego przelotami na dovolenku w Egipcie.
” A Unia, co bude, myslite – skrachuje?” – zawiesza głos i opowiada historię tutejszego chłopaka, który pojechał do Belgii pracować na budowach, sprowadził tam swoją dziewczynę a ta uciekła od niego z jakimś Marokańczykiem. Mocno przy tym gestykuluje, odrywając ręce od kierownicy; co z pozoru wygląda niebezpiecznie; ale powtarzając dzień w dzień tą samą trasę mógłby pewnie przejechać każdy zakręt z zamkniętymi oczami. W radiu brzęczy jakaś słowacka gitarowa muzyka.Próbuję nawiązać do zwrotki znanego przeboju „Z autobusem Arabów zdradziła go” – dziewczyna chłopaka z opowieści też miała na imię Jolanta, ale zaczynam zdawać sobie sprawę, że cały jego wywód był tylko pretekstem, żeby jeszcze mocniej utwierdzić się w swoich przemyśleniach. Kiedy przyjedzie do domu, zje kolację i przeglądnie wiadomości na swoim komputerze powie do żony leżącej na kanapie – „Wiozłem dzisiaj takiego jednego Polaka z Lubowli. Też myśli, że to wszystko niedługo się rozleci”
„Skrachuje” – powtarza biorąc ostatni zakręt przed skrzyżowaniem z wąską drogą prowadzącą do jego domu .
„Może tak a może nie. Granicy nie przywrócą. Po co?” – bez wiary próbuję jeszcze jakoś utrzymać pozory dyskusji.
Siedzimy jeszcze przez chwilę w samochodzie po czym żegnamy się serdecznie.
„Komuna skrachowala, Unia też skrachuje” – Ondrzej mówi na odchodne i rusza powolutku pod górę. Po chwili alfa niknie za zakrętem.
Zapada zmierzch a w oknach baru po lewej stronie ulicy wesoło migocze ogień w kominku. Przez szybę widać jakąś parę czule rozmawiającą i pijącą piwo. Widok tak ciepły, że chciałoby się wejść, też zamówić jedno i pogapić się na płonące szczapy. Patrzę na rząd lamp oświetlających dopiero co zbudowany most graniczny nad Popradem. Ruszam w jego stronę. Idę parę minut nowiutkim chodnikiem, asfalt drogi błyszczy niezmącony żadnym jadącym samochodem. Mijam tablicę z napisem „Rzeczpospolita Polska” otoczonym złotymi gwiazdkami.
To będzie piękny krach.
