Nazwę wymyślił kataloński nacjonalista Ferran Agulló i Vidal, polityk, poeta i autor przewodnika gastronomicznego po swojej ukochanej krainie. Nazwę nieco pretensjonalną – bo cóż to za określenie – dzielne wybrzeże, nieustraszone urwisko? „Dzielne Wybrzeże” – wyobraźmy sobie, że jakiś słupski wierszokleta nazywa tak nadbałtyckie urwiska. Ileż byłoby śmiechu. No ale po hiszpańsku Costa Brava brzmi jakoś tak bardziej zawadiacko, podobnie jak Banderas lub patatas bravas. Pa-ta-tas to jak wybijanie gorącego rytmu na bongosach w porównaniu do zie-mnia-ki brzmiących jak tęskna piosenka grana na fujarce przez Janka Muzykanta. Zatem Ola Brave Coast! – przed nami ponad dwustukilometrowy pas w większości postrzępionego wybrzeża ciągnący się od Portbou, gdzie żywota dokonał Walter Benjamin aż po ujście Tordery, przy którym brytyjscy turyści odradzają się każdego dnia na nowo po śmiertelnej dawce alkoholu wypitego poprzedniej nocy.
Costa Brava swój rozkwit przeżywała w latach siedemdziesiątych, kiedy tą pogmatwaną linię brzegową Katalonii zaczęli odkrywać Brytyjczycy i bogacący się Niemcy. Część północna pełna jest małych, skalistych zatoczek otaczających piaszczyste plaże. Kamienne wzgórza poprzecinane są ujściami rzek. Tworzą one szerokie i płaskie połacie piachu ciągnące się setkami metrów wzdłuż wybrzeża. Zupełnie jak nad Bałtykiem, tyle że woda zdecydowanie mniej rześka. Można pospacerować po wystawionych na słońce gorących plażach, upstrzonych sezonowymi barami serwującymi zimną Estrellę, frytki z keczupem, lody i drinki z palemkami. Znajdą tu coś dla siebie zarówno miłośnicy kitesurfingu, jak i początkujący żeglarze. Jednym i drugim sprzyjają silne podmuchy wiatru, który tworzy tak ulubione przez dzieci spienione fale. Kiedy zza zakrętu wyłania się kawałek morza, widzimy je z góry w postaci małych białych kreseczek.
Jedziemy wynajętymi Toyotami z lotniska pod Gironą. Przez opuszczone szyby wpada zapach pinii i pobliskiego morza. Bliskość celu podróży sprawia, że zaczyna nas opuszczać owo przedwyjazdowe napięcie związane z biletami, terminami, bagażami i koniecznością działania zgodnie z precyzyjnie przygotowanym, najlepszym z możliwych planem wypoczynku. Jedyny imperatyw, który pozostał to mocne postanowienie mocno zakrapianej kolacji. Zatrzymujemy się przed sklepem wybudowanym przy zakręcie z widokiem na pobłyskujące w dole morze. Parkuję nonszalancko a chrzęst żwirku przy hamowaniu brzmi jak werble z jakiegoś wakacyjnego przeboju. Trzaskamy radośnie drzwiami i wchodzimy do środka. Różnica temperatur pomiędzy wnętrzem supermarketu a słonecznym parkingiem jest tak wielka, że na rękach pojawia się gęsia skórka. Szybko wypełniamy koszyki różnymi lokalnymi butifarrami, serami, jamon serrano i oczywiście solidnym zestawem cavy oraz wina. Powoli zbliża się wieczór. Po prawie całym dniu pracy na twarzy sprzedawczyni widać wychodzący spod pudru testosteronowy wąsik. Niby jesteśmy na północy Hiszpanii, ale to jednak południe Europy.
Dwupiętrowy dom wynajęty przy pomocy któregoś z internetowych portali stoi prawie na samym szczycie zbocza. Wita nas rumiany Irlandczyk, przedstawiciel owego vacationrentals. Taksuje nas przez chwilę lekceważącym spojrzeniem, po czym próbuje błysnąć dowcipem:
„Przyjechaliście z Polski samochodami ? Długo jechaliście?”
„Krótko. To tylko dwa tysiące kilometrów” – odpowiadam.
„Dwa tysiące? Myślałem że cztery, jak z Rosji” – szczerzy żółtawe zęby w uśmiechu.
„Z Rosji to się jedzie ruski miesiąc”.
Twarz Irlandczyka zastyga przez chwilę w niepewności -„Jedziecie z Girony” – raczej oświadcza niż pyta.
„Z Chrząszczyrzewoszyc. W Polsce też mamy hiszpańskie rejestracje” – mówię z zaciśniętymi ustami.
Teraz on, żądając dokumentów uderza w oficjalny ton. Wchodzimy do domu. Pokazuje wszystkie pomieszczenia i znowu próbuje przemycać cienkie paternalistyczne aluzje. Tak jakby nasza obecność w zestawie „jego gości” sprawiała mu psychiczny ból. Wymądrza się jeszcze przez chwilę po czym z uśmieszkiem zwycięzcy daje nam klucze. Jego durna gadanina wybiła mnie ze stanu wakacyjnego surfingu, w który zacząłem wchodzić podczas zakupów w sklepie. Była to nieduża fala, ale następne czuć było w powietrzu. Blady Irlandczyk mocno mnie wkurzył prostackim okazywaniem wyższości, zadaję mu zatem ostateczny cios:
„W bagażniku mamy ziemniaki” – mówię.
Nie do końca rozumie co do niego mówię, ze zdziwienia rozszerzają mu się źrenice.
„Ziemniaki, patatas. U nas w Polsce nigdy ich nie brakowało, a u was w Irlandii mieliście kiedyś kłopoty z ziemniakami. Kolega Anglik opowiadał”
Twarz lekko mu czerwienieje, próbuje coś wymamrotać.
„Co masz na myśli” – cedzi wyraźnie zezłoszczony.
„Nic, ziemniaki. W Polsce mamy dobre ziemniaki. Lubimy ziemniaki” – odpowiadam z pełną obojętnością.
Odwraca się do mnie tyłkiem, po czym spięty idzie do samochodu, trzaska drzwiami i rusza prawie wywracając nasze bagaże stojące przed domem. Mam niesmak w ustach. Gwałt niech się gwałtem odciska a chamstwu należy się przeciwstawiać siłą i godnością osobistą. Tyle, że na chamstwo odpowiedziałem chamstwem. W XIX wieku z głodu spowodowanego zarazą ziemniaka zmarło około miliona Irlandczyków. Dwa miliony wyjechały wtedy za chlebem do Stanów Zjednoczonych.
Zmęczyła mnie jałowość tego pojedynku na okazywanie wyższości. „Zielona wyspa, Costa Brava, patatas bravas” – ciąg absurdalnych skojarzeń przelatuje przez umysł. Patatas bravas – to jest to, soki żołądkowe zaczynają przypominać o sobie. Wnosimy walizy i plecaki, rozpakujemy je później. Teraz czas na pierwszą kolację z widokiem na zatokę.
Bąbelki cavy rozchodzą się powoli po przełyku. Następny łyk przegryzam kawałkiem gładkiego w smaku tutejszego sera Les Agudes. Zmierzcha a my patrzymy na architektonicznego króla tutejszej dzielni, ozdobę zbocza i demonstrację siły pieniądza. Jest to willa położona na samym szczycie góry z imponującym widokiem na pobliskie zatoki. Konstrukcja jest jednocześnie skromna i rzucająca się w oczy. Tak jakby ktoś chciał powiedzieć: „Wiem, że mi zazdrościcie ale to po prostu dzieje się bez mojego udziału. Bezwiednie. Klasa? Och, nie przesadzajmy, taki jestem od urodzenia. Pieniądze? Dżentelmeni nie….” – i w ten deseń z rozbrajającym uśmiechem, który wielkodusznie wybacza nam nasze deficyty i ograniczenia. Ktoś, kto pomoże samotnej kobiecie w wymianie koła na błotnistej drodze zachowując wyglansowane buty i zaprasowany kant sztuczkowych spodni. Sprawiając przy tym wrażenie, jakby w ogóle się nie spocił.
Patrzymy na willę. Przeszklony kubik wypełnia się światłem. Wchodzi jakaś para, krząta się przez chwilę, po czym opuszcza to największe na osiedlu akwarium. Po dłuższej chwili znów zapalają się lampy i widać, że trwają przygotowania do kolacji. Podświetlony jest szklany stół stojący na fikuśnych, secesyjnych nóżkach. Jakby zaczynało się przedstawienie dla mieszkańców okolicznych domów wypełniających amfiteatr zbocza. Próbujemy pomachać siadającej do wieczerzy dwójce, ale siedzimy chyba poza zasięgiem ich wzroku. Następne butelki musującej perelady schodzą nam na duperelnych rozważaniach, kim też mogą być właściciele domu. Bogatymi Barcelończykami z kancelarii prawnej działającej od szesnastego wieku, nie mającymi nic do ukrycia właścicielami jednej z amsterdamskich spółek handlowych, a może prostymi szwajcarskimi bankierami?
Zapadł już zmrok i zmienia się również konfiguracja świateł w willi na szczycie. Majestatycznie sunące weneckie żaluzje zasłaniają wnętrze pozostawiając rodzaj teatru niewyraźnych cieni. Zmiana dekoracji idealnie współgra z pierwszymi podmuchami silnego wiatru. Dopiero teraz przypominamy sobie, że Irlandczyk coś tam mówił o prognozowanej wichurze i prosił aby dokładnie zamykać okna. Wynosimy się z tarasu, świszczący wiatr zrywa obrus ze stolika i zaczyna targać krzewami w ogrodzie.
Poranek jest rześki i słoneczny. Idziemy zobaczyć jakie zmiany przyniosła burzliwa noc. Stolik pływa w basenie, kilka połamanych gałęzi leży na ulicy a na chodniku podrygują fragmenty jakichś śmieci. Idziemy na szczyt. Przed kubikową willą stoją samochody na szwajcarskich rejestracjach.Z Zurychu. Znak „private” jest mocno pogięty przez wichurę. Natura znów bezceremonialnie pokazała swoją wyższość.