Longobardowie, jak nazwa wskazuje, zapewne nosili długie brody. W porównaniu z rdzennymi mieszkańcami podbijanej Italii owi Germanie musieli się wyróżniać jakością owłosienia. Rozmiar jednak robi różnicę. Istnieje również inna hipoteza pochodzenia tej nazwy. Oto w którejś z bitew toczonych w pangermańskich rozgrywkach mieli ponoć ubrać longobardzkie kobiety w sztuczne brody, tworząc tym samym wrażenie liczebnej przewagi nad przeciwnikiem. Byliby w takim razie duchowymi ojcami Conchity Wurst.
Nie wiadomo jaką brodę nosił Ratchis, longobardzki król, fundator ołtarza, który można oglądać w Museo Cristiano w Cividale del Friuli. Mimo, że we Włoszech znaleźć można dziesiątki takich średniowiecznych miasteczek, pełnych obojętnie mijanych przez miejscowych architektonicznych pereł, to Cividale wyróżnia się jednak swoistym, niepodrabialnym wdziękiem. Położenie na uboczu, kilka zakładów przemysłowych, bliskość słoweńskiej granicy – wszystko to sprawia, że miasto nie jest turystyczną makietą lecz żywym organizmem, zaprzątniętym codzienną krzątaniną zarabiania na pane et circenses, z mieszkańcami świadomymi unikatowej wartości tutejszych klasztorów, kościołów i palazzi.
Jako główną atrakcję tej położonej na uboczu perełki Friuli przewodniki opisują Tempietto dei Longobardi. Jest to nieduża kaplica o oryginalnej konstrukcji z sześcioma figurami świętych patronek, które stoją sobie nad łukiem z misternie wyrzeźbioną wijącą się winoroślą. Panie mają rozmiary nieco większe niż naturalne, ale pochodzący gdzieś ze skandynawskich borów Longobardowie nie byli przecież ułomkami. Patrząc na tę spokojną scenę wieńczącą kremową ścianę oratorium aż chce się powiedzieć – kobiety, wino i śpiew. Co prawda nie zachowały się żadne fragmenty longobardzkiej muzyki ale kiedy wsłuchać się w brzmienie imion królów i książąt to uszy przeszywają ostre riffy death metal’u. Ansprand, Aistulf, Hildehok, Klaffo, Godepert i Perktarit, Liutprand. Przed oczami pojawiają się obrazy tytanów rozszerzonego headbangingu – oprócz włosów wiruje również broda. Tylko brzmienie imienia ostatniego z longobardzkich władców – Dezyderiusza – trąci miękkością i może dlatego właśnie on został pokonany przez Karola Młota i zmuszony do włączenia włości długobrodych do królestwa Franków.
Kaplica jest częścią kompleksu klasztornego malowniczo położonego na urwisku ponad zakrętami przepływającej przez miasto Natisone. Jak to sierpniu, jest upalnie i na nadrzecznych plażach utworzonych w łukach rzeki wylegują się jacyś ludzie. Z dołu mają widok na Most Diabelski – dość typowa nazwa dla przeprawy przez rzekę. Takich Ponte del Diavolo jest we Włoszech kilka, wszystkie z tą samą legendą: Budowa mostu spajającego dwa urwiska trwała długo i kosztowała wiele wysiłku. Kiedy spiętrzenie problemów odbierało budowniczym wiarę w ukończenie inwestycji ofertę pomocy zgłosił diabeł. Czort jak to czort, nie pracował za darmo a za usługę żądał zapłaty – zabierze duszę pierwszej osoby, która przejdzie przez most. Sprytni mieszkańcy przebrali za dziecko psa lub kota i w ten sposób przechytrzyli szatana i zachowali przeprawę przez rzekę. Dzisiaj zamiast kota wysłano by jakiegoś imigranta z Kosowa. W odmętach mediów społecznościowych wartość ludzkiej duszy maleje odwrotnie proporcjonalnie do wzrostu franciszkańskiej miłości do „braci mniejszych”. Zresztą, dzisiejszy most w Cividale to zaledwie poszerzona kopia renesansowego oryginału. Podczas pierwszej wojny światowej włoska armia w panicznej ucieczce po wycofywaniu się spod Caporetto wysadziła stary most. Na szczęście żołnierze armii pruskiej z pomocą mieszkańców odbudowali przeprawę przez Natisone. Pracami kierował niejaki Anselmo Nowak. Wyobraźmy sobie elegancko ogolonego rumianego felfebla pochodzącego z Königshütte, czyli Chorzowa, który zajadając się lokalnym frico tęsknie wzdycha do rolady z modro kapusto i kufla tyskiego piwa. Nie wszyscy Niemcy noszą długie brody, szczególnie kiedy noszą polskie nazwiska.
Wróćmy jednak do naszego longobardzkiego księcia Ratchisa. Ołtarz, który ufundował tyleż ku czci Chrystusa, co swego ojca Pemmo stoi obecnie na postumencie w Museo Cristiano. Jest to kamienny prostopadłościan składający się z czterech marmurowych ciosów. Front przedstawia Chrystusa w otoczeniu dwóch cherubinów – tak przynajmniej opisują to znawcy – dla mnie to Ratchis i jego rzymska żona Tassia. Całość okalają cztery gustowne anioły. Osobliwością ekspozycji jest oświetlenie sceny ukazujące kolor farb użytych przez twórców ołtarza wytartych przez wieki użytkowania ku chwale boskiej i ludzkiej. Snop światła wydobywa najpierw szczegóły płaskorzeźby aby po kilkunastu sekundach objąć całość marmurowego prostokąta pieczołowicie wykutego przez friuliańskich kamieniarzy. Po chwili oświetlenie gaśnie i płyta powraca do swojego, z pozoru naturalnego koloru kości słoniowej. Tak jakby upływ czasu powoli acz nieuchronnie redukował barwy życia do monochromatycznej bieli nicości.
Siedzimy w kawiarni na Piazza Duomo. Zjawiskowa Rosjanka szepcze coś do ucha swojemu partnerowi. Mężczyzna wygląda na kogoś, kto całe swoje życie spędził na doskonaleniu uderzeń na najbardziej spektakularnych polach golfowych na świecie. Siedzą tutaj przypadkiem, ponieważ Bentley, którym jechali do Gritti Palace złapał właśnie gumę. Naprawą zajmuje się lokalny wulkanizator Sergio, potomek inżyniera, który wraz z Anselmo Nowakiem odbudowywał wysadzony w czasie wojny most. Nadia jest już nieco znudzona tym miasteczkiem, wygina usta w podkówkę i przeciąga ręką po miseczce z niedojedzonym cytrynowym sorbetem. Na jej palcu wskazującym błyszczy brylant oprawiony w subtelne złote oczko. Jego kształt pasowałby idealnie do oczu aniołów z ołtarza w Museo Cristiano. Nie dość, że był on barwny to w dodatku pobłyskiwał wprawionymi w kilkunastu miejscach kamieniami szlachetnymi. Przez lata kolory wyblakły a diamenty, chryzoprazy i rubiny zostały wydłubane i zaczęły nowy żywot, prawdopodobnie jako wenecka biżuteria. Czy to możliwe, że kamień noszony przez siedzącą obok dziewczynę zdobił kiedyś tutejszy ołtarz, po czym trafił do którejś z pracowni jubilerów nad Canale Grande skąd po wielu przygodach znalazł się w jakimś ekskluzywnym nowojorskim butiku? Tam zapewne wypatrzyła go nasza Nadia, miłośniczka filmu „Śniadanie u Tiffaniego” a jej partner po krótkich, acz burzliwych negocjacjach kupił pierścionek swojej wybrance. Hmm, chociaż do Rosjanki bardziej pasowałby rubin. Była kiedyś taka marka telewizorów produkowana w Związku Radzieckim. Zdarzało się, że wybuchały bez powodu. Zupełnie tak jak Nadia.
Płacimy za kawę i odchodzimy. Ściga nas dźwięk rosyjskich słów wypowiadanych przez dziewczynę z szybkością serii z pepeszy. Grupka rozbawionych hipsterów obserwuje scenkę z zagniewaną słowiańską boginią i próbującym ją uspokoić księciem z osiedla milionerów pod Moskwą. Śmieją im się pysie i wypielęgnowane brody. Longobardowie znów pojawili się w Cividale.