Rzeczka nazywa się Natisone i płynie leniwie wśród cyprysów. Ma ze dwa metry szerokości i tylko trawiaste dno powstrzymuje od skoku w jej wody i ochłodzenia rozgrzanego ciała. Słońce stoi w zenicie a kumulowany przez ostatnie dni żar jest tak intensywny, że można by go kroić nożem, jak blok jakiejś przezroczystej galaretki. Ciekawe czy taki sam upał dokuczał robotnikom przenoszącym na nadbrzeże towary z cumujących tutaj rzymskich statków. Pocili się pewnie jeszcze mocniej poganiani przez nadzorców dźwigając amfory z oliwą i winem, bele tkanin, produkowane na miejscu cegły i wszystkie inne towary z zestawu promocyjnego „Prawy Rzymianin”. Puzderka ze złotem wydobywanym w okolicach Celowca zawożono zapewne do pobliskiego pałacu.Rzeka była wtedy szeroka na 50 metrów, a port leżał nad laguną, która dzisiaj zaczyna się kilka kilometrów od miasta. Pozostałości po tym miejscu niegdyś pełnym handlarzy, żołnierzy i całej reszty wolnych i zniewolonych poddanych Imperium to zacieniona dróżka edukacyjna via sacra z porozrzucanymi kolumnami i skupiskami obrobionych głazów. Tabliczki z wytartymi schematami różnych urządzeń portowych próbują ożywić stępioną przez upał wyobraźnię. Nagle trafia do nas wszystkich, że to właśnie w tym miejscu zaczynał się lub kończył (w zależności od punktu widzenia) bursztynowy szlak. To tutaj docierał jantar kupowany od Celtów gdzieś na Morawach, dowożony tam przez karawany kupców ciągnące znad plaż Bałtyku. To Akwileja była oknem „amber gold” na rzymski świat. Nie było jeszcze Gdańska, Bóg dopiero marzył o stworzeniu Rzeczpospolitej a patrycjuszki już nosiły bursztynową biżuterię z wygrawerowanym napisem „Fit in Polonia”.
„Nie należy gniewać się na bieg wypadków, bo to ich nic nie obchodzi” – Marek Aureliusz
Złoty, bursztynowy, winny i oliwny biznes kręciły się tak dobrze, że chrapkę na bogactwa Akwilei poczuli toczący od lat boje z Rzymianami Markomanie i Sarmaci – to już drugi, po bursztynie „polski” wątek w historii miasta. Świadomy zagrożeń Marek Aureliusz, ten ze słynnego wiersza Herberta nakazał zbudowanie fortyfikacji widząc w portowej osadzie główny punkt oporu przeciw barbarzyńcom z północy i wschodu. W 186 roku po narodzeniu Chrystusa miasto liczyło ponad 100 tysięcy mieszkańców. Dzisiaj żyje ich tylko 3,5 tys. i zamiast pucinum piją tutejsze refosco.
Potem Merkurego i Jowisza zastąpił Jezus. To zupełnie naturalne, że mieszkańcy Aquilei, jednego z czterech głównych miast Imperium chrześcijaństwo przyjęli prosto z rąk jednego z czterech ewangelistów – św. Marka. Tak naprawdę odbyło się to całe trzysta lat później, ale legendarna wersja bardziej pasuje do nobliwego wizerunku miasta a dwie czwórki dają razem magiczne dla nas czterdzieści i cztery. Bohater chrzciciel nazywał się Hermagoras i tak jak amerykańscy policjanci działał w dwuosobowym teamie ze swoim diakonem Fortunatem. Obydwaj krzewiciele nowej wiary zginęli śmiercią męczeńską w Sigidundum, czyli dzisiejszym Belgradzie. W tym momencie pojawia się wątek serbski, bo na scenę historii wkracza urodzony w Niszu (Naissus) Konstantyn zwany Wielkim. W dziejach Imperium następują burzliwe zwroty, które wywracają w krótkim czasie życie jego mieszkańców do góry nogami. O ile podczas panowania Dioklecjana (284-305) za posiadanie chrześcijańskich ksiąg najpierw wrzucono do lupanaru, a potem spalono na stosie Irenę Akwilejską, o tyle dosłownie kilka lat później biskup Teodor z Akwilei (ok. 308-319) zamawia u lokalnych artystów wykonanie mozaikowej podłogi w katedrze. Ta sztuka, rzymska w formie, a chrześcijańska w treści cieszy nasze oczy do dzisiaj. Drobne kamyczki ułożone w misterne wzory i obrazy bawią ucząc i uczą bawiąc.
Idziemy szklanym pomostem, patrząc jak przefiltrowane przez okna katedry promienie słońca odbijają się w czerniach, bielach i ochrach podłogowej układanki. Przyjemny chłód wyostrza nieco zmysły i zachęca do dłuższego pobytu w tym miejscu. Przed naszymi oczami przewija się historia Jonasza otoczonego przez pływające w morzu ryby, brykajace kozły i przede wszystkim kogut – symbolizujący spryt i odwagę pierwszych chrześcijan podejmujących duchową walkę z siłami ciemności – starym rzymskim szatanem, którego zwierzęcym ucieleśnieniem jest żółw. Żółw, jak to żółw rusza się powoli i lubi schować się w swojej skorupie, próbując uciec od nieubłaganej logiki zmian historii.
„Kiedy kur zapieje , diabeł truchleje”– wieś polska
Ponoć ten kamyczkowy komiks dodawał otuchy przygotowującym się do przyjęcia chrztu i wyznania wiary w pobliskim baptysterium – wtedy nie było to kilka kropelek wody jak dziś, ale regularna kąpiel w dużej wannie. Kiedy się trochę nad tym z pozoru naiwnym przesłaniem zastanowić, można dojść do wniosku, że siedemnaście wieków nie zmieniło jego aktualności. Kogut nie jest jakimś bożym gołąbkiem pokoju, nadstawiającym policzek do kolejnego ciosu. To zaprawiony w bojach wojownik prawd wiary, dumnie strzegący własnej hierarchii dziobania. Poważnie podchodzący do codziennych obowiązków, co rano obwieszczający nadejście światłości donośnym pieniem. Gotów do poświęceń i walki w obronie „christian way of life”. Patrzymy na arabskich turystów wertujących zakupiony na katedralnym placu przewodnik, pokazujących sobie scenę pojedynku koguta z żółwiem i zastanawiamy się jak odbierają ten wytwór wczesnochrześcijańskiej symboliki. Czy kogut wabi się Mohammad, a chowający się w swojej skorupie żółw to stetryczała poprawnością polityczną Europa?
„Każdą pracę wykonuj, jakby miała ona być ostatnią w życiu” – Marek Aureliusz
Kiedy kazanie było nudne można było się gapić w mozaikowe historie. Przynajmniej do 452 roku naszej ery. Wtedy to protoplaści dzisiejszych Węgrów – Hunowie pod przywództwem poprzednika Orbana, który nazywał się Atylla najechali i splądrowali miasto. Ograbili i zniszczyli też katedrę. Mieszkańcy Akwileji ocalali z pożogi uciekli na pobliskie laguny. Jedni bliżej – ci założyli Grado. Inni przepłynęli kilkadziesiąt kilometrów dalej i po kilkuset latach stworzyli prawdziwe śródziemnomorskie imperium – Wenecję. Jak to w rodzinie, miasta zaczęły wkrótce konkurować ze sobą o bogactwa i wpływy.
Minęło pięćset lat znaczonych najazdami Longobardów i Madziarów oraz walkami o prymat z sąsiednim Grado. Przyszły czasy cesarza Henryka II. Tego samego, który po bezdzietnym odejściu ostatniego z Ottonów postanowił podporządkować sobie Bolesława Chrobrego. Oprócz Polski drugim kierunkiem ekspansji tego wojowniczego bawarskiego księcia była Italia. W jednej z wypraw towarzyszył mu niejaki Poppon z Treffen, dowodzący najmniejszą z trzech armii, które wyruszyły na południe. Stał się on 57 patriarchą Akwileji, i to właśnie ten wielmoża znad Ossiacher See wzniósł z ruin w XI wieku katedrę, postawił kampanilę i przystąpił do walk o pozycję stolicy swojego nowego terytorium. Podczas odbudowy kościoła kazał przykryć mozaiki biało czerwoną kostką. Mniej więcej w tym samym czasie około 1000 kilometrów na północ inny Niemiec, również Poppon, stawia na wawelskim wzgórzu rotundę ku czci Marii Panny (to byłaby trzecia nić, mocno wątła i naciągana, łącząca Akwileję z krajem nad Wisłą). Nosili to samo imię ale zginęli w zupełnie inny sposób. Kroniki milczą o śmierci biskupa krakowskiego, natomiast zachowały się przekazy dotyczące zejścia z tego świata Poppona z Treffen. Kilkukrotne próby wybicia się na pierwszego biskupa Italii i podporządkowania siostrzanych miast skończyły się porażką. Rosła potęga weneckiej floty i ostatnią rzeczą jakiej potrzebowali dożowie był rozwijający się nieopodal konkurencyjny ośrodek. Podczas nieudanej próby najazdu na Grado Patriarcha Akwileji został pojmany i pogrzebany żywcem. Strażnicy mieli dopilnować aby zmarł w męczarniach z głodu. Wenecka mafia musiała pokazać jak kończą jej przeciwnicy. Ciekawe, czy konając, widział wieżę odbudowanej przez siebie katedry?
„Sława jest sumą nieporozumień, jakie zbierają się wokół nowego nazwiska” – Rilke
Karol Antoni hrabia Lanckoroński na co dzień mówił po niemiecku ale swoim dzieciom kazał czytać „Pana Tadeusza” w oryginale. Był lojalnym obywatelem C.K. Monarchii oraz polskim patriotą. Jednocześnie. Lanckoroński z pasją i z sukcesem przeprowadził walkę o usunięcie wojsk austriackich z Wawelu. Zwiedził pół świata, był wielkim ochmistrzem wiedeńskiego dworu, mecenasem i dobrym duchem Malczewskiego i Grottgera. Ten historyk sztuki, miłośnik malarstwa mający w swojej kolekcji obrazy Fra Angelico, Tycjana, Rembrandta, Botticelego i Masaccia zajmował się również archeologią. Sfinansował sarkofag królowej Jadwigi w katedrze wawelskiej i wykopaliska w Akwileji. Wtedy to, ku uciesze miłośników płytek ceramicznych, odsłonięto schowane po podłogą mozaiki. Oryginał książki „Der Dom von Aquilea” opublikowanej przez Karl Grafen Lanckoroński przy współudziale Niemanna i Swobody znajduje się na uniwersytecie w Heidelbergu. Nie została przetłumaczona na polski. Nic dziwnego, odkryć archeologicznych tej rangi mamy u nas na pęczki. W dowód uznania zasług rajcowie miejscy nadali polskiemu arystokracie tytuł honorowego obywatela Akwileji. Był rok 1906. W listopadzie, jak co roku cała rodzina Lanckorońskich wyruszy z Wiednia do Rozdołu niedaleko Lwowa by świętować urodziny i imieniny seniora rodu w dzień św. Karola. Pałac w tej małej miejscowości był ulubionym miejscem Karoliny, córki brodatego olbrzyma. Tej samej, która rodzinną kolekcję malarstwa przekazała Zamkowi Królewskiemu w Warszawie. Dziś siedziba Lanckorońskich niszczeje, jak większość posiadłości szlacheckich na Ukrainie i nic nie wskazuje, że jej powolna dewastacja zostanie powstrzymana.
Bazylika jest wypełniona głosami zwiedzających. Wzrok odrywa się od antycznej podłogi, prześlizguje po romańskich ścianach i gotyckich kolumnach zatrzymując się na renesansowym sklepieniu. Ponad tysiąc lat różnicy w ciągu kilkusekundowej podróży. Tu i ówdzie widać pęknięcia – ślady po trzęsieniach ziemi. Nie tylko Sarmaci czy Hunowie, ale i Matka Ziemia postanowiła zostawić swoje piętno na tej budowli będącej jaskrawym przykładem jak upływ czasu oddziela ulotność artystycznych mód od niezmienności ars longa. Wchodzimy jeszcze do krypty, gdzie warstwy historii nakładają się na siebie fragmentami mozaik, fresków i rzeźbionych kolumn. Zostaje jeszcze 70 metrowa wieża z widokiem na Julijskie Alpy i błyszczące wody laguny otulającej pobliskie Grado.
Wyjście na katedralny plac wymusza przymrużenie oczu. Znów wchodzimy na teren zawładnięty przez palące słońce i solidna porcja lodów jest logicznym zwieńczeniem trudów nurzania się w świecie sprzed dwóch tysięcy lat. Klasyczny zestaw czekoladowej słodyczy złamanej cierpkością cytryny wprowadza w wesoły nastrój.
Drobne kamyczki chrzęszczą pod stopami a w korze mijanego drzewa widać błyszczącą grudkę żywicy.
Bursztynowo.
