Piran nie kojarzył mi się nigdy z wakacjami. Zapewne to efekt wyłącznie listopadowych podróży do tego zapomnianego portu Republiki Weneckiej.
W czasach kiedy w Słowenii walutą były sympatyczne tolary, odwiedziliśmy Piran trzy razy pod rząd w tę „niebezpieczną dla Polaków porę”. U nas szaruga, a tu słońce – w Dzień Niepodległości czyli w dzień Martinowanja można było chodzić w koszulce z krótkim rękawkiem. W mieście czynny był jeden hotel w którym byliśmy jedynymi gośćmi oprócz jakiegoś zamożnego staruszka, spędzającego w nim zimę – o ile kelnerka mówiła prawdę. Zresztą, czemu miałaby kłamać – wieczorem grała z nami w dartsy w jednym z dwóch czynnych barów przy nadbrzeżu.
Główny plac miasta nosi nazwę Piazza Tartini – na cześć najsłynniejszego syna miasta. Widać prawdę w powiedzeniu – „Ars longa, vita brevis”. Chociaż Tartini-mistrz skrzypiec większość swojego życia spędził w Padwie, a w Piranie działało kilku bogatych kupców i przedsiębiorców, to wszystkie zgromadzone przez nich bogactwa jak widać mniej znaczą dla sławy wciśniętego w cypel miasta od jednej „Diabelskiej Sonaty”.
Miastem „przyjacielem” Piranu powinien być Radzyń Podlaski
Nic dziwnego, żywot Tartiniego przypominał koleje losu gwiazdy rocka, w którym wszystko się plecie i zazębia jak w sonacie. Giuseppe pochodził z szanowanej, mieszczańskiej rodziny. Ojciec, po przyjeździe z Florencji zarządzał tutejszym handlem solą, matka pochodziła ze starego pirańskiego rodu. Chłopak był bodaj piątym synem z kolei, wybrano zatem mu los franciszkańskiego mnicha. Widocznie dziedziczyć rodzinny majątek mieli starsi bracia.
Muzyki uczył się w pirańskim klasztorze św. Franciszka, tym samym w którym główny ołtarz to ołtarz pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego. Los sprawił, że na nauki pojechał właśnie do Padwy, a z wszystkich przedmiotów studiów najlepiej wychodziła mu szermierka. Zanim zaczął na poważnie wywijać smyczkiem, wziął udział w wielu pojedynkach. Być może właśnie podczas fechtunku młodemu pirańczykowi wpadła w oko dziewczyna, która okazała się być „siostrzenicą” czyli córką biskupa Padwy. Chłopak miał tupet i po kryjomu pojął za żonę piękną Elżbietę. Takie małżeństwo nie podobało się ani rodzicom, ani tatusiowi panny młodej – ten wymyślił nawet jakieś oskarżenie, co sprawiło, że Giuseppe musiał się ukrywać. W przebraniu mnicha trafił do klasztoru w Asyżu. Pewnie z polecenia jednego z franciszkanów z Piranu- zakony to w końcu organizacje sieciowe. W Asyżu spotkał organistę bazyliki, Czecha Cernohorskiego, który nauczył go komponowania. Ten także był na zesłaniu, po wstąpieniu do zakonu w Pradze chciał kontynuować naukę muzyki we Włoszech. Pomimo tego, że klasztorni przełożeni nie dali mu na to zgody Cernohorski wyjechał jednak do Italii, za co dostał karę 10 lat zakazu powrotu do Ojczyzny. Czyli – jeden mnich na samowolce uczył drugiego – fałszywego mnicha.
Z Cernohorskim Tartini spotkał się być może raz jeszcze parę lat później, kiedy dyrygował w Pradze podczas koncertów koronacyjnych Karola VI – ostatniego męskiego władcy z dynastii Habsburgów, cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego . Takie zaproszenie było tym cenniejsze, ponieważ sam cesarz pisał muzykę operową i grał na klawesynie. Niestety, z uwagi na obowiązki zawodowe zamiast rozwijać talenty muzyczne poświęcał swój czas na wojny i dyplomacje – bardzo udanie. Wojna o tzw. sukcesję polską skończyła się klęską naszej szlachty, a Karol VI zmarł wkrótce, prawdopodobnie otruty grzybami, zatem nie był w stanie wysłuchać najbardziej znanego dzieła naszego bohatera.
Mowa oczywiście o „il trillo del diavolo” czyli Diabelskiej Sonacie.
Legenda głosi, że sam diabeł objawił się Tartiniemu podczas snu i kiedy kompozytor dał mu swoje skrzypce, czart zagrał sonatę z naturalnie diaboliczną wirtuozerią. Po przebudzeniu kompozytor spisał część nut i tak sonata zaczęła swoje muzyczne życie. Posłuchać tego dzieła można choćby tu lub tu.
Oczywiście, aby wydobyć z kompozycji jej wszystkie smaczki potrzebny jest odpowiedni instrument. Kiedy Tartini próbował odtworzyć sonatę, tak jak była ona grana przez diabła, brakowało mu (jak powiedzielibyśmy w anglo-polszczyźnie) „dedykowanych” skrzypiec. Na szczęście, albo na „bad luck” zgłosił się czart ze skrzypcami umożliwiającymi wykonanie tego wymagającego utworu.
Lipiński violin, czyli dlaczego polska kinematografia jest do dupy
W tym miejscu dochodzimy do obowiązkowego wątku polskiego czyli „skrzypiec Lipińskiego”. Legenda głosi, że po jednym ze swoich koncertów w Mediolanie pochodzący z Radzynia Podlaskiego muzyk dostał ten instrument od ucznia Tartiniego zachwyconego jego wirtuozerią. Te skrzypce, na których Tartini po raz pierwszy wykonał Diabelską Sonatę. Podobno.
Lipiński był jednym z najbardziej znanych skrzypków swoich czasów. Pracował jako koncertmistrz w lipskim Gewandhaus i jako Kapelmeister u króla saskiego w Dreźnie. Koncertował w Londynie i Manchesterze, współpracował z Richardem Wagnerem, przyjaźnił się z Robertem Schumannem. Do legendy przeszły jego „skrzypcowe pojedynki” z najbardziej znanym wirtuozem owych czasów – Nicolą Paganinim. W stolicy Saksonii prowadził działalność pedagogiczną i wykształcił wielu skrzypków, między innymi Henryka Wieniawskiego.
14 lipca 1829 r. podczas uroczystości koronacyjnych Mikołaja I, na które przybył również Paganini, obaj artyści grali na Zamku Królewskim w Warszawie. Warszawska prasa była rozgrzana polemikami na temat wyższości gry jednego nad drugim.
Cóż za piękny temat na film. Polscy kadeci – ci sami od nocy listopadowej – planują zamach na cara, tymczasem siostra jednego z nich, przewożąc bombę mającą unicestwić ruskiego tyrana, przypadkowo staje się świadkiem skrzypcowego pojedynku w karczmie pomiędzy Lipińskim i Paganinim. Postawny i dowcipny blondyn kontra chudy i szalony brunet. Obydwaj zadurzają się w pannie i konkurując o jej względy pomagają w organizacji wielkiego Bum czerpiąc radość w wyprowadzania w pole carskich policmajstrów. W tle Szopen udzielający porad sercowych, Hutten Czapski przyrządzający dla trójki bohaterów pierwszą carbonarę według przepisu Garibaldiego i pojedynek wioślarski skrzypków, który stanie się inspiracją rywalizacji osad Oxford i Cambridge. W scenie finałowej, w której udany zamach zmienia bieg historii oczywiście wariacja na temat Thunderstruck AC/DC w wykonaniu Hausera i Nemanji Radulovica. Na napisach scenka z Panganinim pytanym, kto według niego jest najlepszym skrzypkiem na świecie: „Nie wiem kto, ale Lipiński ma na pewno drugie miejsce”.
Pod koniec życia Lipiński zakupił majątek Urłów koło Tarnopola. W testamencie przeznaczył go na utworzenie fundacji stypendialnej jego imienia, wspierającej młodych skrzypków. Działała aż do wybuchu I wojny światowej. Dzisiaj w Urłowie hula wiatr. W 1946 wysiedlono stamtąd wszystkich Polaków. Ostał się tylko stary polski cmentarz oraz kaplica z kryptą Lipińskich.
Przetrwały za to skrzypce Lipińskiego. Stworzone przez samego Stradivariego – te same, których pierwszym właścicielem był prawdopodobnie Tartini. Przez następne lata skrzypce przechodziły przez ręce wielu właścicieli, od Kubańczyka po amerykańską skrzypaczkę estońskiego pochodzenia. Po jej śmierci były przechowywane przez rodzinę w skarbcu bankowym, by w 2008 roku zostać wypożyczone koncertmistrzowi Orkiestry Symfonicznej w Milwaukee – Frankowi Almondowi. W 2011 roku wróciły na koncerty do ojczyzny Lipińskiego.
W 2014 skrzypce zostały skradzione, Na szczęście, po ogłoszeniu nagrody w wysokości 100 tys. dolarów za wskazanie miejsca, w którym znajduje się instrument, po kilku dniach policja je odzyskała…
Być może Frank Almond lub ktoś inny na tych skrzypcach zagra kiedyś Poloneza Lipińskiego na Piazza Tartini. A na bis Diabelską Sonatę.