Kelner nie jest w nastroju do zabawy. Z uwagą obsługuje tokującego przez telefon Francuza siedzącego dwa stoliki od nas. Gość znudzonym głosem opowiada swemu rozmówcy historię negocjacji jakie prowadzi w sprawie inwestycji w powstającą nieopodal nową marinę. Lokalnych partnerów opisuje z lekceważeniem, roztacza wizje przyszłych zysków popijając przy tym już drugie espresso. Jest siwym, szczupłym mężczyzną, od którego promieniuje spokój starych pieniędzy. Typ człowieka, który nieświadomy swej naturalnej arogancji, każdym gestem okazuje wyższość wszystkim spoza kręgu własnych znajomych.
Podnosi rękę do góry wzywając kelnera. Grymas ust świadczy o oczekiwaniu natychmiastowej reakcji, tak jakby był jedynym klientem kawiarni. Prosi o kieliszek lokalnego wina, który w ciągu kilkudziesięciu sekund ląduje na stoliku. Z rezerwą ogląda rubinowy kolor Vranaca, wypija łyk i odstawia na blat z dezaprobatą na twarzy. Kelner obserwuje scenkę z kamienną miną. Wciąż liczy na suty napiwek, ale kiedy odwraca się w stronę baru widać, że z zimną rozkoszą naplułby Francuzowi do kieliszka. Wie, że daleko rodzimym winom do burgundów ale wie też, że pro Corde to solidny, taninowy trunek i nie zasługuje na porównywanie do niepijalnego octu. Taki ostentacyjny brak szacunku dla lokalnych specjałów to raczej pokaz braku dobrego wychowania, a nie wyrafinowanego gustu. Ale kto w biednym kraju zabroni bogatemu?
„Gli uomini liberi sono fratelli” (Wszyscy ludzie wolni są braćmi). Napis na sztandarze legionistów Dąbrowskiego.
Kiedyś w miasteczku było inaczej, też bogato i dumnie. I nawet koniec tych trzystu lat dostatku, władzy i szacunku u obcych był teatralnie piękny i elegancki, jak to w weneckich dekoracjach.
19 stycznia 1797 roku generał Jan Henryk Dąbrowski wydaje odezwę zachęcającą oficerów i żołnierzy do wstępowania do Legionów Polskich. Wyróżnikiem nowych formacji miał być nowoczesny system dowodzenia na wzór francuski, brak kar cielesnych i nauka czytania i pisania dla wszystkich. Żołnierze nie mający pochodzenia szlacheckiego, ale karni i wykazujący odwagę w boju mieli możliwość awansu. Po przeszkoleniu siedem tysięcy legionistów rusza z Mediolanu w kierunku Rzymu. Pierwsze bitwy stoczyli na weneckiej terraferma w okolicach Werony. Rozpoczęli długą drogę, pełną zawiedzionych nadziei, która dla jednych zakończyła się nieudanym powstaniem listopadowym, a dla drugich tłumieniem powstania na Haiti. Tak czy inaczej, jej koniec miał dla wielu z nich gorzki smak.
26 stycznia 1797 roku Austria, Prusy i Rosja podpisują w Sankt Petersburgu ostateczną umowę rozbiorową. Nazwa Królestwo Polskie miała być wymazana z map raz na zawsze. Odtąd Rzeczpospolita Obojga Narodów ma stać się skamieliną złożoną do grobu Historii. Zupełnie tak samo jak Rzeczpospolita Wenecka, władająca przez kilkaset lat na swoim morzu wewnętrznym – Adriatyku. Obydwie potęgi grały, często wymuszoną, rolę przedmurza chrześcijaństwa. W obydwu arystokratyczne rody zainteresowane pomnażaniem bogactwa nie dostrzegły w porę zagrożenia czyhającego ze strony habsburskiej Austrii i innych rosnących w siłę sąsiadów. Odkrycie nowych lądów zmieniło układ sił i zasady handlu, co zrozumiano zbyt późno zarówno w Pałacu Dożów, jak i na Wawelu. W świecie nowych porządków bierność jest postrzegana przez agresywnych sąsiadów jako słabość. Maszeruj lub zgiń, a twoje galeony niech walczą, albo toną.
12 maja 1797 roku wojska napoleońskie wkraczają do Wenecji. Republika posiada jedynie resztki swojej floty wojennej, Austriacy rozbudowują konkurencyjny port w Trieście, na morzach i oceanach dumnie łopocze Union Jack, a lud jest podburzany przez francuskich agentów sprzedających na straganach wolność, własność i braterstwo. Wielka Rada, rozumiejąc znaczenie historycznej konieczności, zmuszona przez Boga Wojny powołuje „rząd ludowy”. Jest to typowe mydlenie oczu, nie ma żadnego rządu, władze ma ten, kto ma bagnety. Rzeczpospolita Wenecka, la Serenissima – Najjaśniejsza, zaczyna dokonywać żywota.
19 lipca 1797 roku Józef Wybicki kończy pisanie Mazurka Dąbrowskiego. Chociaż w tamtych czasach wiadomości docierały o wiele wolniej niż dziś, to tego dnia przedstawiciele dwunastu rodów rządzących Perastem musieli wiedzieć co ich czeka. Obserwatorzy już wcześniej informowali o zbliżających się siłach napoleońskich. Nadchodzą nieznane porządki, ale mieszkańcy nadmorskiego miasta mają nadzieję, że nowi władcy też będą potrzebować sprytnych marynarzy, potrafiących żeglować po śródziemnomorskich wodach. Człowiek zawsze pociesza się kiedy zmiana jest nieunikniona. W końcu to tutaj szkolili się dowódcy carskiej floty, przybyli z zimnej Rosji; to pochodzący z Perastu marynarze zwyciężali w największej morskiej bitwie nowożytnego świata pod Lepanto.
23 sierpnia 1797 roku dowódca miasta Józef Viskovic zbiera wszystkich na placu przed wieżą i wygłasza płomienne przemówienie. Nie można było pominąć prawie czterystu lat milczeniem. Przez dwa ostatnie wieki zbudowano w mieście kilka palazzi, działała Szkoła Morska i stocznie, a każda z szanujących się rodzin za punkt honoru uważała ufundowanie światyni. W liczącym niespełna 1.600 osób Perasto było ich 18. Co prawda, nie udało się zrealizować ambitnych planów rozbudowy kościoła św. Mikołaja, ale przynajmniej ukończono 55 metrową dzwonnicę odbijającą się w wodach Boki Kotorskiej. Viskovic łamiącym się głosem mówił z dumą o wielkich dniach małego miasteczka. Pewnie niejednemu z twardych ludzi morza łza zakręciła się w oku. Flagę z wyhaftowanym herbem z lwem św. Marka schowano pod ołtarzem kościoła św. Mikołaja. Miała poczekać na nowe, stare dobre czasy. Czasy, które nigdy nie nadeszły.
„Przysięga z Perasto” – „Ti con nu” :
” […] Nasi synowie będą wiedzieć od nas, a historia pokaże całej Europie, że Perasto aż do ostatka godnie podtrzymywał honor Weneckiego Herbu, czcząc go przez ten uroczysty akt i składając go zrosił go naszymi gorzkimi łzami. […]
Przez 377 lat nasze siły, naszą krew i nasze życia poświęciliśmy zawsze Tobie i świętemu Markowi i zawsze z tego będziemy szczęśliwi: Ty z nami, my z Tobą, […] gdy byliśmy z Tobą nikt nas nie widział uciekających, nikt nas nie widział pokonanych albo przestraszonych […]”
17 października 1797 roku w Campo Formio na mocy zawartego między Francją a Austrią układu zachodnią część terraferma włączono do zależnej od Francji Republiki Cisalpińskiej, natomiast całe Veneto wraz z Wenecją, oraz jej posiadłości w Dalmacji, między innymi Perasto, stały się częścią Austrii. Tysiącletnia republika zakończyła swój żywot, tak jak leżąca tysiąc kilometrów dalej Rzeczpospolita.
Francuz opuszcza kawiarnię zostawiając kilka euro napiwku. Kelner bierze pieniądze i powolutku wkłada je do kieszeni. Kiedy sprząta stolik wdajemy się w krótką pogawędkę. Marko jest Serbem z Belgradu, pracuje tutaj podczas wakacji. Poznał dobrze historię miasta, opowiada o okresie wojny w byłej Jugosławii, kiedy lokalne gangi okradały z kamieniarki tutejsze pałace. Zupełnie tak samo jak Wenecjanie w Konstantynopolu, czy żołnierze Legionów w Rzymie. Okazja lub rozkaz czyni złodzieja.
Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku barokowy bruk tutejszych uliczek porastała trawa, a kamienice straszyły pustymi oczodołami okien. Prawie dwieście lat powolnego upadku zrobiło swoje. Austriacy rozbudowywali port w sąsiadującym Kotorze, w epoce machiny parowej mało kto potrzebował żeglarskich umiejętności. Jak to bardzo często bywa w takich miasteczkach, zapomnienie przez Boga i historię dało efekt w postaci prawie nienaruszonej barokowej zabudowy z okresu największej świetności tego wysuniętego punktu granicznego rządzącej na morzach la Serenissima. Zresztą, gdzież to się rozbudowywać, można tylko piąć się ochraniającym od północnych wiatrów wzgórzem….. Rozmawiamy także o trzęsieniu ziemi z 1979 roku. Jak widać, kombinacja siódemek i dziewiątek oznaczała dla Perastu nieszczęście lub zmiany na gorsze. Wstrząs trwał tylko 10 sekund ale w samej tylko Czarnogórze zginęło ponad 100 osób, natomiast w sąsiedniej Albanii zapadła się pod ziemię cała wieś. W Peraście poważnie ucierpiała część zabudowy. Potem przyszła bratobójcza wojna.
Marko siada i zapala papierosa. Trwa sjesta, okrąg słońca świeci na niebie bez jednej chmurki.
„Taak, Czarnogórcy w większości nie są tytanami pracy” – mówi i uśmiecha się przez kłębek dymu.”Ale jak już się do czegoś zabiorą, to zwykle kończą szybko” . „Zwykle…” – powtarza i zastanawia się, czy nie przesadził w jedną, albo w drugą stronę. Choć od wojny minęło już prawie dwadzieścia lat, to wciąż tlą się rozpalone podczas bratobójczych walk urazy i emocje. „To nie ludzie, to dzikusy z gór” -tak określała Czarnogórców podczas rozmów gospodyni wynajmowanego apartamentu w pobliskim Dubrowniku. Wtedy jej mąż wywracał oczy do góry i po raz kolejny opowiadał historię bombardowań miasta. Atak armii jugosłowiańskiej na tę perłę Adriatyku spowodował poważne zniszczenia. Z drugiej strony mało kto dziwił się usiłowaniom zdobycia Dubrownika czy Jezior Plitwickich – chodziło o dochody z turystyki. Zawsze chodzi o pieniądze. Im większe i łatwiejsze tym bardziej zażarta walka.
Teraz, w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku czas powoli leczy rany. Powoli. Kiedy podczas rozmowy pada nazwa „Wenecka Albania”, bo tak określano w dawnych czasach rejon Boki, Marko gniewnie prycha ustami. „Sziptari” – mówi – „najwyżej nosili deski na łodzie..o ile ich wcześniej nie ukradli”. Część rodziny naszego kelnera pochodzi z Kosowa, a to wciąż ropiejąca rana. Kiedy Marko używa lekceważącego określenia Albańczyków, trudno się mu dziwić. Mało która nacja została tak przeczołgana walcem zachodniego czarnego piaru jak Serbowie. Rozmawiamy jeszcze chwilę o przysłowiach i Marko dochodzi do wniosku, że bałkańska wersja polskiego powiedzenia powinna brzmieć: „Zawinił Albańczyk, Serba powiesili”.
Marko wraca do baru, a my patrzymy na wykutego z kamienia skrzydlatego lwa, herb Najjaśniejszej. Republika Wenecka nie wróci już do Perastu, nie będzie też drugiej Jugosławii, nie mówiąc o C.K Austrii, dla której te ziemie stanowiły rodzaj bałkańskich kresów o wizerunku gorszym niż Galicja czy Lodomeria.
Po 1797 trwały jeszcze walki Habsburgów z Napoleonem. Perast przechodził z rąk do rąk, aby w końcu zostać częścią austriackiego „Królestwa Dalmacji”. W tym odległym od Wiednia miejscu, tak samo jak na polskich kresach C.K. Imperium zaczyna się okres powolnego upadku. Potomkowie słynnych kapetanów, zwyciężających Szwedów na Bałtyku i Turków na morzu Egejskim wyjeżdżają do Triestu i innych portów, gdzie zamieniają żaglowce na okręty napędzane parą wodną. Miasto się wyludnia.
Ostatni z rodu Viskoviczów, potomek dowódcy twierdzy, tego samego, który schował flagę św. Marka umiera w Splicie w 1970 roku. Też miał na imię Józef.
Ponoć w okolicy żyje jeszcze około sto osób mówiącego językiem weneckim. Co ciekawe, nawet nie należy on do włoskiej ale zachodnio-romańskiej grupy językowej.
Większość turystów jadących od Dubrownika w stronę Budwy wybiera prom w Kamenari, w miejscu zwężenia Boki. Ci którzy mają więcej czasu i ochotę na przejażdżkę wzdłuż wybrzeża Zatoki jadą dalej prosto w kierunku Kotoru. Po dwóch kilometrach za zakrętem pojawia się panorama miasta z wysoką wieżą i dwoma wysepkami – to właśnie Perast, perła weneckich kresów.
Zobaczysz raz, a zostaje na zawsze.
Gdzie to jest
Gdzie spać
W miasteczku działa ponad 20 pensjonatów i hoteli. Bardzo dobry (z widokiem) jest apartments Perasto
Co wypić
Espresso na placu przy dzwonnicy lub schłodzony Krstac na nadbrzeżu. Albo Vranac.
Co zjeść
Konoba Skolje lub restauracja w hotelu Conte. Parę kilometrów dalej, w kierunku Kotoru mieści się starimlini: kiepska obsługa ale piękna lokalizacja i pyszne, ale drogie ryby.
Muza
Rudy ksiądz z Wenecji.
