Szlezwik-Holsztyn to ponoć brunatny Land. Tak go przynajmniej czasami nazywają Niemcy, wyobrażający sobie, że są tolerancyjnymi i kulturalnymi Europejczykami, których brzydzi przemoc i puszczanie bąków w czasie dyskotekowych pląsów. Schleswig leży na górze, a Holstein na dole mapy. Przedziela je meandrująca rzeka Eider, która w okolicach Rendsburga przechodzi w Kanał Kiloński. Historia tej ziemi, to oprócz wypędzenia Słowian przez Sasów około XII wieku również walki Duńczyków z Prusakami o zasobny Szlezwik i kontrolę nad tutejszymi portami. W konflikt ten wciągnięte zostały wszystkie najważniejsze europejskie potęgi.
„Jedynie trzy osoby na świecie wiedzą, o co chodzi w sporze o księstwa Szlezwik i Holsztyn. Książę Albert, który nie żyje, jeden niemiecki profesor, który oszalał, i ja – który o wszystkim zapomniałem” Lord Palmerston
Wojnę toczono na wszystkich frontach. Na lądzie i morzu, a propagandowy ostrzał ze strony niemieckiej prowadził Jakub Grimm, jeden z braci specjalistów od okrutnych bajek. Lubimy o sobie myśleć, jak o powstańczym narodzie, tymczasem to Niemcy w połowie XIX wieku urządzali rewolty przeciwko duńskiej władzy. Podburzani przez sprytnego Bismarcka, który był największym beneficjentem konfliktu. Zwycięstwo w II wojnie o Szlezwik stało się trampoliną do jego dalszej kariery. Żelazny Kanclerz zyskał terytorium, zbudował poczucie niemieckiej dumy, osłabił prestiż Austrii i przeniósł bazę pruskiej marynarki wojennej z Gdańska do Kilonii. Historia złośliwie zatoczyła koło o godzinie 4:45 dnia 1 września, kiedy to pancernik Schleswig-Holstein zaczął ostrzeliwać Westerplatte.

Zielone Niemcy
Jadąc od Hamburga w stronę Danii widać, że tak samo jak w Brandenburgii panuje tutaj niemiecka eko-obsesja napędzana unijnymi funduszami. Co prawda, w porównaniu do płaskich okolic Berlina liczba wiatraków mielących niemiecki Luft maleje, za to większość gospodarstw ma na dachach zainstalowane panele słoneczne. Płaskie i rurowe, ale nie tak skromnie jak u nas, po dwie czy cztery sztuki, lecz z butnym, niemieckim wypasem – po sześć albo i dwanaście. Im mniej słońca, tym więcej kolektorów.
Ekologia to nowa religia zjednoczonych Niemiec. Wyznawana z takim samą powszechnością jak kiedyś narodowy socjalizm i tak jak koncepcja Herrenvolk budująca poczucie wyższości wobec ludów czerpiących energię ze spalania węgla. Niemcy z OZE, czyli z tych stojących na baczność kompanii wiatraków wytwarzają prawie tyle samo energii co Polska ze wszystkich źródeł. Czyli około 170 terawatogodzin, a to z kolei dwa razy mniej niż niemiecka produkcja energii z węgla! Co oznacza ni mniej ni więcej, że chociaż Niemcy chcą być zielone, to dalej kochają brunatny kolor.

Wiadomo, że jeśli coś ma przedrostek eko- albo bio- to z definicji musi być zdrowsze. I droższe. Dużo droższe. Owce snujące się wraz z towarzyszącym im ptactwem wśród traw i jezior Parku Hauke-Haien Koog na pierwszy rzut oka wydają się być certyfikowanymi ekologicznie bio-owcami. Spacerują sobie stadami po tutejszych łąkach, tylko z rzadka niepokojone przez zagubionych na tej wietrznej nizinie niedzielnych turystów. Zwierzęta są odgrodzone od dróg i ścieżek metalową siatką. Łąki wyglądają na stworzone „nur für Owce”, ale cel powstania tego terenu jest zupełnie inny. Jest to jedna z tych historii o holenderskim chłopcu, który palcem zatkał przeciekającą tamę. No, może nie do końca.
Człowiek i morze
W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku wybudowano groblę, aby oddzielić od morza zalewane przez nie tereny. Chodziło nie tylko o powiększenie upraw rolnych ale przede wszystkim o stworzenie basenów dla wód tutejszych dwóch rzek Au i Lecker, spychanych zachodnimi wiatrami z powrotem w stronę lądu, tym samym nie mogących swobodnie ujść do Morza Północnego. Usypany wał oddziela słone morskie sztormy i przypływy od słodkowodnego systemu Hauke-Haien Koog. Jest to nazwisko fikcyjnej postaci – zarządcy grobli z książki „Jeździec na siwym koniu” napisanej przez lokalnego pisarza Teodora Storma. Wymyślony przez jednego człowieka bohater stał się patronem wymyślonej i zbudowanej przez innych ludzi konstrukcji. Cały teren ma około 1.200 hektarów i stał się ulubionym miejscem przeróżnych gęsi, mew i kulików. Ptaki tak się rozpanoszyły, że w 2006 roku stworzono z nadmorskich łąk i jezior rezerwat.
„Hauke nosi się z zamiarem użycia nowego rodzaju grobli, którą wymyślił i zaplanował jeszcze w dzieciństwie. .…Zwyczaje chłopów mówią, że we wznoszonej konstrukcji należy umieścić „coś żywego”. Wcześniej odkupywano od Cyganów małe dzieci, które następnie zasypywano żywcem w masach piasku. Sam Hauke nie wyraża jednak zgody na ową procedurę. W momencie gdy robotnik chce pogrzebać psa, ratuje zwierzę. Cała społeczność utwierdza się więc w przekonaniu, że nad groblą będzie ciążyła klątwa.” – Theodor Storm, „Schimmelreiter”
„Jeździec na siwym koniu” miał cztery różne ekranizacje. Pierwszą wyreżyserował Hans Deppe, ten sam, który w czasie II Wojny Światowej kręcił nazistowskie produkcyjniaki, a w zdemokratyzowanej amerykańskimi czołgami Bundesrepublik kontynuował karierę jako aktor i twórca filmów. Być może jeździł konno po okolicy wypatrując upiornego jeźdźca, który zwiastował niebezpieczeństwo na grobli. Tak naprawdę legenda pochodzi z Żuław, a po raz pierwszy ta historia pojawiła się w jakimś gdańskim wydawnictwie i dopiero potem Storm wykorzystał ją w swojej powieści. Jak widać nie tylko Kanał Kiloński łączy Morze Północne z Bałtykiem.
gdzie spać
co jeść
co wypić
muza
Wybrzeże w Dagebull
Hotel jest schludny i leży w samym centrum miasteczka. Szukamy najstarszych domów, tych zbudowanych na usypanych przez właścicieli wzgórkach, chroniących przed przypływami i rozlewającymi się na wiosnę rzekami. Miasteczko, dawniej wyspa składająca się z kilku osad jest częścią lądu dopiero od trzystu lat, kiedy to wybudowano po raz pierwszy system grobli. Główne atrakcje to wędrówki po błotach Wattenmeer, piwo i ryba w trzech lokalnych restauracjach i obserwacja nadjeżdżających z rzadka pociągów przywożących pasażerów promów płynących do Föhr lub Amrum.

Idziemy wzdłuż grobli obserwując odpływ morza. Nadbrzeże jest przecięte linią małych domków letniskowych zamieszkiwanych w czasie letnich weekendów przez mieszkańców Flensburga i okolic. Stoją jak różnokolorowe klocki Lego ułożone w równych odstępach. Zamiłowanie do Ordnung’u bywa przyjemne dla oczu. Zastanawiam się, gdzie w tym uporządkowanym niemieckim świecie pomalowanych kiosków Ruchu znajdują się toalety. Recepcjonistka naszego hotelu, Polka mówi, że letnicy z domków swoje potrzeby zaspokajają w okolicznych hotelach i restauracjach. No jasne, trudno sikać do morza podczas odpływu.

Ścieżka wzdłuż morskiego brzegu dochodzi do terenu Hauke Haien Koog. Chcemy zobaczyć tory prowadzące wgłąb morza do jednej z wysepek. Transport jest możliwy tylko w czasie odpływu. Ponoć kiedyś lokomotywa napędzana była żaglem a pociągiem jeździli ludzie. Teraz spalinowy skład przewozi tylko towary. Mijamy samotnego biegacza odcinającego się jaskrawozielonym wdziankiem od szarości morskiego dna. Błota ciągną się aż po horyzont. Otwieramy furtkę z napisem głoszącym, że wchodzimy tam na własną odpowiedzialność. Europejskie państwa są jak neurotyczne kwoki, kontrolujące każdy ruch swoich bezwolnych kurczątek. Przecież wiadomo, że owce i gęsi to niebezpieczne zwierzęta.
Najgroźniejsze jest milczenie owiec, a słychać tylko szum wiatru. Podmuch niesie charakterystyczny smród padliny. Wychodzimy na szczyt wału i widzimy padniętą owcę leżącą w szuwarach wodnego oczka. Wygląda tak, jakby znajdowała się tam od dobrych kilku dni. Jej towarzyszki ze stoickim spokojem skubią trawę. Podchodzimy bliżej do jednej z owczych rodzin. Maluch nawet daje się pogłaskać po futrze.

Recepcjonistka w hotelu jest wyraźnie zadowolona, że ma polskich gości. Meldujemy odkrycie padniętej owcy. Macha ręką i mówi, że nikt tutaj się tym nie przejmuje, przyjedzie właściciel stada to się tym zajmie. – Ale kiedy ? – Kiedyś przyjedzie, poza tym ekologiczne owce radzą sobie same -. Jakoś nie chce nam się wierzyć w te wyjaśnienia ale przyjmujemy je za dobrą monetę. Z jedną owcą Matka Ziemia powinna sobie poradzić.
Dzień dobiega końca, więc idziemy popatrzyć na najpiękniejszy na świecie kicz – morski zachód słońca. Grupka Niemców obserwuje odpływający w ciszy prom. Jeden z nich idzie w naszą stronę trzymając w palcach papierosa. Wiatr targa jego włosy. W plecaku mam zapalniczkę, osłaniam ogień i po chwili brodacz zaciąga się ze smakiem. Ponieważ nie palę i odmawiam poczęstunku woła kolegę, który w wyciągniętej dłoni trzyma butelkę Flensburgera. Z kieszeni wyciąga otwieracz.
Biorę piwo, siadamy na ławkach i próbujemy rozmawiać o niczym. Port to jest poezja, nawet tak małym mieście jak Dagebüll.
