W miasteczku akurat odbywało się lokalne święto. Czasami człowiek ma takie wakacyjne szczęście, że złość z powodu kłopotów z parkowaniem zamienia się w radość uczestnictwa w nieoczekiwanej zabawie. Bez żadnego planowania, tak po prostu. Już od wejścia w zona pedestriale kierującą w stronę centrum było widać, że trafiliśmy na starannie przygotowywaną imprezę. Na stołach zadaszonych kramów pośród stosów jedzenia czekały na chętnych: numer Life z 1947 roku, torebka ze zdjęciem Marylin Monroe i medale dla tych Włochów, którzy odznaczyli się odwagą w boju. Te ostatnie wydają się być tak abstrakcyjne jak karczoch z Sieradza w oliwkach z Kieleckiego, bo nawet ci, którzy wiedzą, że włoscy żołnierze czasami twardo walczyli przeciwko Austriakom podczas Grande Guerra zdążyli już o tym dawno zapomnieć.
Po przekroczeniu miejskiej bramy liczba przebierańcow wśród handlujących drastycznie wzrasta. Jak fiesta to fiesta. Nie tylko łapcie z łyka ale nawet lody w kulkach są średniowieczne. Przynajmniej takie udają. Ciekawe, czy ta impreza stanowi wpływ czy koszt miejskiego budżetu? Wiadomo, że człowiek jest z natury ludens i psim obowiązkiem władzy jest zapewnić rozrywki wyborcom. Dochodzi do tego tak zwana wielowiekowa tradycja, co oznacza, że ktoś kiedyś wymyślił odegranie scenki z historii miasta, co spodobało się bogatym decydentom i biednej tłuszczy, inny to powtórzył, a potem tak już zostało. Tradycja to coś co trudno zadekretować, „tradycja to ludu śpiewanie, to jest nasza historia której się nie zmieni” jak mówi mędrzec z Misia. Samą prawdę mówi.
Nie zatrzymalibyśmy się tutaj gdyby nie włoski przewodnik „Małe miasta Italii”, który stał na półce biblioteczki Włocha u którego mieszkamy. Wzmianki o Spilimbergo nie znajdziesz u Pascala ani w Lonely Planet. I bardzo dobrze, bo i tak trzeba się przedzierać przez gęstniejący tłum. To normalne, każdy chce zobaczyć swojego syna, kuzyna czy innego pociotka jak przebrany w pazia rytmicznie bębni w werbel albo wywija flagami cudem unikając uderzenia drzewcem w głowę. Bardziej skomplikowane figury są pewnie ćwiczone przez cały semestr, a ich wykonanie oceniane w lokalnych knajpach przez następne pół roku.
Po kilku dniach pobytu we Włoszech oglądanie tych wszystkich misternie wykutych portali i subtelnie wyblakłych fresków staje się nużącym przyzwyczajeniem i człowiek, żeby nie zwariować od tego nadmiaru piękna potrzebuje na gwałt kontaktu z jakąś brzydotą. Zupełnie tak jak ten hiszpański szlachcic, który podczas wizyty w pięknym do bólu renesansowym mieszkaniu równie atrakcyjnej kurtyzany Europy splunął w twarz służącemu mówiąc przy tym – „Wybacz stary, ale nie ma tutaj nic brzydszego od twojej gęby”. W centrum Spilimbergo trudno znaleźć jakąś ruderę z lat siedemdziesiątych, co więcej, jak w każdym szanującym się włoskim mieście jest tutaj kilka budowli, które swoją klasą potwierdzają umiejętności lokalnych artystów.
Pierwsza to Casa Dipinta – kamienica ozdobiona renesansowymi malowidłami. Zadzieramy głowy i powoli studiujemy szczegóły prac Herkulesa, co spotyka się ze spokojną aprobatą sprzedającego lody w pobliskiej cukierni. Może właśnie z powodu uznania naszego żywego zainteresowania nakłada nam do wafli solidne porcje z ekstra dokładką przypominającą kształtem górną część weneckiego okna. Próbuje nam objaśnić historie opowiadane przez freski co kwitujemy potakiwaniem, udając, że rozumiemy przynajmniej część jego friuliano wpadającego od czasu do czasu we włoski.
Druga atrakcja to stojąca na uboczu katedra. Kościół jest prawie pusty, bo wszyscy wyczekują przemarszu przebierańców. Chiesa di Santa Maria Maggiore została zbudowana ku chwale Pana na Spilimbergo, Valterpertolda II w XIII wieku. To właśnie specjalnie dla państwa hrabiostwa lokalni rzeźbiarze wykuli piękny portal wyłącznie dla fundatora i jego bliskich. Mieszkańcy o niższym statusie musieli używać drugiego wejścia – tego zdobionego siedmioma kamiennymi rozetami. Wnętrze kościoła urzeka harmonią romańskiej bryły zadaszonej stropem wspartym na drewnianych belkach. Przezbiterium to piękny al fresco komiks dla wiernych. Prawą stronę ozdabiają sceny ze Starego Testamentu, lewa to historia życia Jezusa Chrystusa, zaś tylna ściana spina obydwie opowieści mocną sceną Ukrzyżowania. Tę mokrą robotę wykonał niejaki Maestro dei Padiglioni, czyli mistrz pawilonów, nazywany tak od upodobania do umieszczania ich w swoich pracach.
W nawie głównej znajdują się trzy obrazy namalowane przez il Pordenone. Jest to jedna z tych postaci nieco zapomnianych przez piszących o malarstwie. Historia jego życia i twórczości pokazuje, że oprócz pracy i talentu, trzeba jeszcze umieć sprzedawać swoje umiejętności i precyzyjnie dobierać zlecenia. Nie mówiąc o szczęściu. Był sprawny zarówno w malarstwie olejnym jak i al fresco. Tworzył w Wenecji, Piacenzy, Cremonie i w swoim rodzinnym regionie, Friuli. Często malował ściany zewnętrzne, co jak wiadomo, nie ułatwia dziełu przetrwania przez kilkaset lat. Za życia był rywalem Tycjana, przegrał z nim kilka konkursów i doczekał się tylko kilku wzmianek w kanonicznym opisie artystów epoki stworzonym przez Vasariego. Być może na ocenę jego dzieł miał wpływ gwałtowny charakter artysty- malował czasami z bronią przypiętą u pasa. Ponoć został otruty, i to właśnie przez Tycjana. Krytycy sztuki twierdzą, że zdecydowanie lepiej wychodziło mu malowanie postaci męskich. Może wolał chłopców, a może po prostu Pordenone nie miał „ręki do kobiet”? Zasadność tej krytyki można ocenić samemu oglądając tryptyk w katedrze. Jeśli jednak zastanowić się chwilę, to malowanie Pań jest zdecydowanie lepszą przepustką do artystycznej wieczności – tycjanowskie włosy, rubensowskie kształty, uśmiech Mony Lisy, dama z gronostajem, Wolność prowadząca lud na barykady, Maja naga i Maja ubrana. Maja „fuck me like the whore I am” Rostowska. Jak już nawet jest jakiś „Portret Młodzieńca” to go Niemcy ukradną.
Di Il Pordenone – http://www.atlantedellarteitaliana.it/artwork-15032.html,
Młodzieńcy trenują po raz ostatni przed występem w cieniu dużego platana. Próba taneczno wokalna wypada pomyślnie i grupka formuje się w szereg. Grający na instrumentach zapewne przyjdą na któryś z koncertów organizowanego w mieście festiwalu Folkest. Ma on już prawie trzydziestoletnią historię, kiedyś był znany z tego, że zapraszano na występy również zespoły zza Żelaznej Kurtyny. Dzisiaj około 15% mieszkańców miasteczka to obcokrajowcy, ale patrząc na twarze uczestników zabawy, trudno dostrzec tę mozaikę kultur.
Takich średniowiecznych miasteczek we Włoszech są dziesiątki, a na świecie setki. Choćbyś nie wiem jak interesująco opowiadał lokalne historie i tak nie unikniesz porównań z legendami weneckich pałaców, a twój prowincjonalny przemarsz z wywijaniem flagami nie wytrzyma konkurencji z palio. Wyróżnij się lub zgiń, czyli wegetuj sobie wśród podobnych tobie średniowiecznych dekoracji.
Spilimbergo, czy to z przypadku, czy po głębokich przemyśleniach znalazło swoją unikatową niszę. Mieści się tu jedyna w Europie szkoła mozaikarzy. Mozaika kojarzy się z czymś kolorowym ale jednocześnie wymagającym dużej cierpliwości, dokładności i zamiłowania do szczegółów. Praca żmudna, fizyczna i dająca spektakularne rezultaty. Od czasów rzymskich rejon słynie z umiejętności tworzenia z małych kamyczków cieszących oko wzorów, ornamentów i obrazów. Weneckie pałace pełne są mozaikowych posadzek i ścian ułożonych przez friuliańskich mistrzów. Działająca od 1922 roku szkoła oprócz szkolenia zawodowców proponuje również weekendowe kursy dla amatorów. Na jej stronie zainteresowanych witają napisy w różnych językach, pierwszym jest polski.
„Nie można ocenić właściwie mozaiki, dopóki nie spojrzy się na nią z pewnej odległości. Zbliżając się do niej, gubisz się tylko w szczegółach. Wyzwalając się z jednego szczegółu, grzęźniesz w innym.” Kobo Abe
Gdzie to jest
Co wypić
Piwo w Birreria Monsieur D.
albo wino (ribolla gialla, schiopettino, verduzzo – słodkie!) w którejś z restauracji
Co zjeść
Tutaj było dobrze al mus cal svuale albo Al Caminetto
Muza
Etno z Folkest’u.
